Sobotnie popołudnie. Pakujemy się z puszkami do samochodu. Wycinamy karteczki, mamy przy tym sporo zabawy, bo okazuje się, że nożyczki niby tną, a jednak łączą. Po drodze pełnej filozoficznych zdarzeń jesteśmy na miejscu i z uśmiechem na twarzy idziemy na naszą pierwszą Mszę.
Tak wyglądały nasze ostatnie miesiące. Od ostatniej niedzieli lutego do drugiej niedzieli czerwca kwestowaliśmy w ośmiu różnych parafiach. Kraków, Mielec, Łabowa, Nowy Sącz, Goczałkowice i Czechowice-Dziedzice. Poznaliśmy nowe miasta, a w tych znanych odkryliśmy nieznane miejsca. Osiem weekendów spędzonych na kwestowaniu, rozmawianiu o rzeczach wielkich i małych, niedzielne obiady i otwarte serca ludzi, którzy nas gościli. Tak można podsumować całe nasze kwestowanie.
A jak wygląda w praktyce stanie z puszką pod kościołem?
Na samym początku szukaliśmy parafii, w których moglibyśmy zorganizować kwesty. Czyli pisanie podań o zgodę na przeprowadzenie zbiórki, rozmowa z księdzem proboszczem i znalezienie dogodnego terminu, bo jak się okazuje to też nie jest takie łatwe. Jak już przeszliśmy przez te formalności to pozostaje nam tylko pojawienie się w parafii w umówionym terminie. Nauczeni jedną kwestą wiemy, że trzeba się przypominać i zadbać nawet o najmniejszy szczegół.
Największym stresem okazało się wyjście na ambonę i przedstawienie naszego Projektu. Niektórzy mieli wprawę jako lektorzy czy reporterzy, ale nawet bez takiego doświadczenia poradziliśmy sobie świetnie. Nie obyło się bez przejęzyczeń, szybszego bicia serca. Ale jak się ostatnio okazało nawet jeśli mówisz szybko i nikt Cię nie rozumie to uśmiechem możesz nadrobić wszystko! Mogliśmy ćwiczyć, uczyć się na pamięć tekstu, ale doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że dla odbiorcy najważniejsza jest szczerość. I właśnie z taką szczerością każdy z nas stawał przed amboną i mówił czym jest Projekt Egipt.
Emocje po wystąpieniu opadły, puszka do ręki i stoimy. Pierwsi ludzie wychodzący z kościoła i pierwsze uśmiechy i słowa z naszej strony “Dziękujemy”, “Bóg zapłać”. Chyba każdy z nas może powiedzieć, że to nie pieniądze budziły najwięcej emocji, ale pytania wiernych i troska o nas.
“Powodzenia!”, “Trzymajcie się”, “Wróćcie cali”, “Niech Bóg ma was w swojej opiece”. Takie proste słowa, a dają tyle energii do działania. Zdarzały się też dłuższe rozmowy jak ta w Nowym Sączu. Po jednej z Mszy podeszła do nas starsza pani, u której już z daleka było widać łzy w oczach. Okazało się, że jej bliska krewna jest misjonarką miłosierdzia w Indiach, a ona sama była na jej ślubach w Kalkucie. Po tym jak na ogłoszeniach usłyszała o naszej akcji bardzo się wzruszyła. Nie mogła wyjść z podziwu, że “tak młodzi ludzie chcą pomagać”. I nagle uświadamiasz sobie-kurczę, dla mnie to oczywiste, trochę jak chleb powszedni. Jadę do Kairu. Ale dla kogoś obok to jest powód do podziwu. To może by tak pozachwycać się tym darem, powołaniem. Nie każdy ma taką szansę, a my dostaliśmy najlepszy prezent, z którego należy się cieszyć i dziękować każdego dnia.
Po tym mały odkryciu trzymasz puszkę z jeszcze większym uśmiechem. Patrzysz na wychodzących ludzi, a błogosławieństwo w ich stronę samo płynie. Bo każdy bez wyjątku, czy wrzucił coś czy nie, czy był miły czy wręcz przeciwnie jest darem dla nas-krakowskich Egipcjan, którzy ubogaceni ośmioma kwestami wyruszają do Kairu by właśnie takie obdarowane serca zwieźć dzieciom, które na nas czekają.